Premierowy weekend Ligi Światowej dobiegł już końca. Nie zabrakło w nim niespodzianek, zachwytów, a nawet skandalu. Zapraszamy na podsumowanie najważniejszych wydarzeń z pierwszych dni zmagań na światowych parkietach.

Początek świetny, ale bez happy endu

Dzisiejsze podsumowanie zacznę, naturalnie, od reprezentacji Polski. Biało-czerwoni Ligę Światową zainaugurowali we włoskim Pesaro, gdzie zmierzyli się z Brazylią, Iranem i oczywiście gospodarzami. Podopieczni Ferdinando De Giorgiego weszli w turniej z przytupem, pokonując po tie-breaku mistrzów olimpijskich z Kraju Kawy. Dzień później w świetnym stylu rozprawili się z Italią i wydawało się, że – przynajmniej podczas pierwszego weekendu – na Orłów nie ma mocnych. Rozpędzeni Polacy w trzecim spotkaniu napotkali jednak przeszkodę, której nie udało im się przejść. Okazała się nią być ekipa z Iranu. Po dwóch premierowych meczach, potyczka z Persami uznawana była za najłatwiejszą w grupie, gdyż nasi rywale nie mieli jeszcze na koncie nawet jednego punktu. I faktycznie, zaczęło się przyjemnie. Pierwsza odsłona poszła gładko i spokojnie wygraliśmy do 18. Potem jednak obraz gry zmienił się i tak dobrze już nie było. Od drugiej partii podopieczni Igora Kolakovicia stawiali biało-czerwonym duży opór. Przewagą Irańczyków okazała się chłodna głowa w końcówkach setów, dzięki której okazywali się w nich lepsi. W konsekwencji to właśnie Persowie mogli unieść ręce w geście triumfu, po raz pierwszy w tegorocznej edycji „światówki”.

Po tej porażce wielu polskich kibiców odczuwa niedosyt, ale moim zdaniem wcale nie mamy powodów do smutku. Powinniśmy się cieszyć, przede wszystkim ze świetnej postawy dwóch młodych Orłów – Bartłomieja Lemańskiego i Olka Śliwki, z którymi nie potrafili sobie poradzić Brazylijczycy i Włosi. Gra, jaką prezentuje nasza młodzież naprawdę cieszy oko, a to przecież ledwie początek reprezentacyjnego szaleństwa. Biało-czerwona maszyna dopiero rozkręci się na dobre i myślę, że możemy z optymizmem spoglądać w przyszłość i czekać na kolejne popisy ekipy De Giorgiego.

Niepowstrzymani Francuzi, słabi Amerykanie

Po pierwszym weekendzie Ligi Światowej, wśród zespołów pierwszej dywizji jest tylko jedna ekipa, która nie zaznała jeszcze goryczy porażki. Są to Francuzi, uznawani za jednych z faworytów całych rozgrywek. Lepszego wejścia w turniej Trójkolorowi nie mogli sobie wymarzyć. Na trudnym terenie w rosyjskim Kazaniu bez problemów poradzili sobie z Argentyńczykami, Bułgarami i gospodarzami. Podopieczni Laurenta Tillie w trzech spotkaniach stracili tylko jedną partię, którą urwali im siatkarze Sbornej. Trzeba przyznać, że to bardzo imponujący wynik. Mistrzowie Europy z pewnością jednak na tym nie poprzestaną i wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo będą zachwycać swoją formą.

Zupełnie inaczej ma się sytuacja z reprezentacją Stanów Zjednoczonych. Przed startem rozgrywek wiadomo było, że w zespole Amerykanów zabraknie największych gwiazd, jak Matt Anderson czy Maxwell Holt. Trener John Speraw postanowił dać szansę młodym siatkarzom, by ograć ich na parkietach Ligi Światowej. Wydawało się jednak, że nawet w okrojonym składzie będą w stanie powalczyć z wieloma drużynami. W rzeczywistości zaliczyli natomiast spory falstart, nie wywożąc z Belgradu choćby jednej wygranej. W ubiegły weekend Amerykanie gładko ulegli Serbom i Belgom, a w starciu z Kanadyjczykami zdołali ugrać tylko jedno „oczko”. Z pewnością nie tak miała wyglądać inauguracja „światówki” w wykonaniu siatkarzy zza oceanu. W kolejnych spotkaniach okaże się, czy dla brązowych medalistów olimpijskich był to jedynie wypadek przy pracy, czy może ich problem jest jednak trudniejszy do rozwiązania.

Belgijska niespodzianka

Za jedną z największych – o ile nie największą – niespodzianek pierwszego weekendu Ligi Światowej z pewnością można uznać Belgów. Siatkarze Vitala Heynena co prawda nie rozpoczęli najlepiej turnieju w Belgradzie, ulegając po tie-breaku Kanadyjczykom, ale dzień później wynagrodzili to swoim kibicom z nawiązką. Sam Deroo i spółka sprawili niemalże sensację, bez straty seta pokonując obrońców trofeum, Serbów i to na ich własnym terenie. Następnie, na zakończenie weekendu w czterech partiach wygrali z Amerykanami i na ten moment są wiceliderami I dywizji Ligi Światowej. Gdyby ktoś tydzień temu przewidział taki scenariusz, najpewniej zostałby wyśmiany, ale nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu Belgowie jeszcze kilka dni wcześniej nie zdołali wywalczyć bezpośredniego awansu na mistrzostwa świata 2018 i będą musieli się o niego bić w trzeciej rundzie kwalifikacji. W pierwszych meczach „światówki” pokazali jednak, że nie są chłopcami do bicia i absolutnie nie można ich lekceważyć ani skreślać. W następnych tygodniach przekonamy się, jak siatkarze Vitala Heynena będą sobie radzić z kolejnymi rywalami i czy rzeczywiście wyrosną na czarnego konia rozgrywek. W każdym razie, na pewno trzeba będzie z uwagą przyglądać się ich poczynaniom, bo udowodnili, że muszą się z nimi liczyć nawet najlepsi.

W niższych dywizjach bez sensacji

Czas nadmienić, jak ma się sytuacja w niższych dywizjach. Tam większych niespodzianek już nie było. Pierwszy weekend w II dywizji jak burza przeszli Słoweńcy i Słowacy, którzy nie stracili nawet jednego punktu. Wszystkie trzy spotkania na swoją korzyść rozstrzygnęli też Turcy, którzy pomimo pięciosetowych bojów z Chinami i Holandią także nie znaleźli pogromców. Za rozczarowanie można tutaj uznać Australię, która zwyciężyła tylko w jednym starciu. Zresztą wygrana ta przyszła w kiepskim stylu, po potwornych męczarniach w tie-breaku z Portugalczykami. Turniej słabo rozpoczęli też Finowie, którzy zdołali zdobyć tylko jedno „oczko” w potyczce z Koreą Południową.

W dywizji trzeciej – poza pierwszym w historii Ligi Światowej walkowerem, do którego jeszcze przejdziemy – obyło się bez sensacji. Jedynymi niepokonanymi drużynami pozostały Niemcy i Hiszpania, pomiędzy którymi najprawdopodobniej rozegra się kwestia awansu. Ekipy, którym nie udało się wywalczyć choćby jednego punktu, to Grecja oraz Kazachstan. Tu z lekka dziwić może postawa tych pierwszych, bowiem bez większego oporu ulegli oni Katarowi oraz Meksykowi. Ogółem jednak porządek w tabeli jest mniej więcej taki, jakiego mogliśmy się spodziewać.

Falstart Wenezuelczyków 

Początku tegorocznej edycji Ligi Światowej do udanych na pewno nie mogą zaliczyć Wenezuelczycy. Siatkarze z Ameryki Południowej…nie rozegrali swojego pierwszego spotkania z Austrią, gdyż zostało ono rozpatrzone jako walkower dla Europejczyków, pierwszy w całej historii rozgrywek. Powód? Kuriozalny. Ekipa z Wenezueli do Frankfurtu dotarła…15 minut przed planowanym rozpoczęciem meczu. Wszystko przez ogromne zamieszanie, którego autorką była pani prezydent tamtejszej federacji. W grudniu zeszłego roku odwołała ona bezpośrednie kursy do Wenezueli i teraz jedynym wyjściem było szukanie lotu z przesiadką. Ustalono więc, ze kadra do Niemiec uda się przez Stambuł, ale wtedy miał miejsce jeszcze większy absurd. Gdy Wenezuelczycy pojawili się na lotnisku, okazało się, że nie mają rezerwacji na lot. Ostatecznie udało im się dotrzeć do Frankfurtu, ale niesmak pozostały po całej sytuacji jest ogromny. Warto też nadmienić, że gdy organizatorzy próbowali dodzwonić się do wenezuelskiej federacji i uzgodnić nowy termin spotkania, jedyną odpowiedzią, jaką usłyszeli, było „no speak english”. Żenujące, prawda? I tutaj się na chwilę zatrzymajmy.

Liga Światowa to elitarne rozgrywki o wielkiej renomie, w których udział biorą najlepsze kadry narodowe z całego globu. Każda ekipa walczy w nich o zwycięstwo i ogromny prestiż, który temu towarzyszy. Na tym poziomie absolutnie nie ma miejsca na takie nieprofesjonalne szopki, jak ta z udziałem Wenezuelczyków. Takie incydenty pokazują jedynie, jak wiele niektórym reprezentacjom brakuje do czołówki. Czy naprawdę rzucanie na tak głęboką wodę, jaką jest Liga Światowa, zespołów pokroju Chińskiego Tajpej, Meksyku czy Kazachstanu ma sens? Myślę, że jest to temat do dogłębnej analizy i przemyślenia przez władze FIVB. Moim zdaniem, na pewno znalazłoby się jakieś lepsze rozwiązanie niż pchanie na siłę drużyn z marginesu do elitarnych rozgrywek. Na grę w turniejach na najwyższym szczeblu trzeba sobie po prostu zasłużyć.

oprac. własne, foto: FIVB