Final Six Ligi Światowej 2017 przeszło już do historii. Emocje po zmaganiach w Kurytybie powoli opadają, więc to dobry moment na podsumowanie turnieju finałowego. 

Ktoś tu się nie popisał…

Tytuł dzisiejszego felietonu nie jest przypadkowy. Choć sześć stopni jest przesadą, to temperatura panująca na Arena Da Baixada podczas Final Six i tak była tragicznie niska. Nie ma co się temu jednak dziwić – w końcu w Brazylii jest teraz środek zimy. Widzieliście wcześniej sportową imprezie na stadionie o takiej porze roku? Nie wiem, o czym organizatorzy turnieju myśleli ustalając jego miejsce i termin, ale jedno jest pewne – pomysł ten nie zdał egzaminu. Według mnie, to kuriozalna sytuacja, że wielu kibiców przychodzi na trybuny w kurtkach czy czapkach, a siatkarze mają po prostu sobie grać. Słynne już farelki w kwadratach dla rezerwowych ogrzewające zawodników czy rowerki spinningowe w ostatnich kilku dniach były dla nas normą. Większość graczy występowała poubierana od stóp do głów w odzież termoaktywną, bo inaczej nie mogliby po prostu wytrzymać. Czy aby na pewno właśnie tak miało to wyglądać?

Kolejnym mankamentem Final Six byli sędziowie, którzy nie potrafili sobie poradzić z obsługą systemu challenge. Tu za przykład najlepiej posłuży sytuacja z mecz Kanada – Rosja, gdzie ci drudzy sprawdzili odgwizdane przez arbitra dotknięcie siatki, a gdy okazało się, że błędu nie było, pan na słupku przypomniał sobie, że chodziło mu o przejście linii. Co tu więcej dodawać… A, no tak! Nie można też pochwalić realizatora turnieju, który widocznie nie był uświadomiony, że zmiany to ważny element w siatkówce i naprawdę warto pokazywać je telewidzom. My jednak musieliśmy domyślać się, kto wszedł, za kogo i kiedy. Przełożenie finału na godzinę 23:05 lokalnego czasu też nie było chyba znakomitym posunięciem, ale publiczność na całe szczęście nie zawiodła. Najbardziej dziwi mnie jednak, że takie rzeczy dzieją się w Brazylii – kraju, który przecież kocha ten sport i ma w nim ogromne tradycje. Warto też dodać, że stamtąd wywodzi się też prezydent FIVB. No cóż, widocznie nie wystarczy to, by dobrze zorganizować ważny turniej…

Kanadyjska sensacja

Dobra, ponarzekałem sobie, a teraz przejdę do aspektów sportowych, które na szczęście nie okazały się taką klapą. Zacznę od chyba najbardziej pozytywnego akcentu tego turnieju, czyli reprezentacji Kanady. Gdy pisałem zapowiedź Final Six wspomniałem, że siatkarzy Stephane’a Antigi stać na sensację. I myślę, że śmiało można do takowej zaliczyć brązowy medal, który ostatecznie zdobyli gracze z Kraju Klonowego Liścia. Nikt nie powie jednak, że stanęli na najniższym stopniu podium niezasłużenie. Kanadyjczyków do tego historycznego sukcesu wiodła długa i ciężka droga. Na sam początek nie udało im się pokonać Brazylii, lecz potem w meczu o półfinał bez straty seta rozprawili się z silną Rosją. Podopieczni Siergieja Szlapnikowa co prawda nie rozegrali najlepszego spotkania, ale mimo tego Kanadzie należą się ukłony za ten pojedynek. Następnie na drodze ekipy Antigi stanęła Francja, której w Final Six nie zdołał zatrzymać nikt. I w końcu przyszedł mecz o trzecie miejsce, w którym Kanadyjczycy pokazali się z fantastycznej strony. Ich gra w obronie, a przede wszystkim libero, Blaira Banna, była znakomita. Amerykanie mieli ogromne problemy, by dobić piłkę w parkiet swoich rywali, gdyż ci w defensywie wychodzili nawet z największych opresji. W konsekwencji pierwszy w historii brązowy medal dla kanadyjskiego zespołu stał się faktem. Duży udział w tym sukcesie niewątpliwie ma trener Stephane Antiga, który świetnie pokierował grą swoich podopiecznych i z przeciętnej drużyny zrobił medalistę Ligi Światowej. Co tu dużo mówić – brawo!

Oni zawiedli

Z występu w Final Six z pewnością nie są zadowolone reprezentacje Serbii i Rosji. Przed rozpoczęciem turnieju wydawało się, że oba te zespoły mają potencjał, by pokusić się nawet o medale. W rzeczywistości ani jednym, ani drugim nie udało się awansować do półfinału i swój udział w finałach zakończyli na fazie grupowej. Rosjanie rozpoczęli zmagania od przegranej z Kanadą, w której pokazali się z bardzo słabej strony, popełniając całą masę błędów. Gra Sbornej zaczęła się układać dopiero w drugim meczu z Brazylijczykami, ale było to już wtedy, gdy Canarinhos po pierwszym wygranym secie wyrzucili za burtę podopiecznych Szlapnikowa. Widać jednak, że Rosja, po dołączeniu do drużyny filarów, może stanowić bardzo duże zagrożenie dla swoich rywali podczas mistrzostw Europy. Mają przecież wielu uzdolnionych młodych graczy, którzy w połączeniu z doświadczonymi zawodnikami mogą stanowić prawdziwą mieszankę wybuchową.

Serbowie zaś w pierwszym spotkaniu mierzyli się z Amerykanami, także się nie popisując. Siatkarze z Bałkanów nie byli w stanie zatrzymać swoich rywali, którzy walczyli w tym pojedynku o półfinał i pewnie osiągnęli swój cel. Ekipa Nikoli Grbicia w meczu o być albo nie być zagrała z Francuzami. Trójkolorowi zwyciężyli w dwóch setach, które zapewniały im awans, więc w kolejnych partiach posłali do boju nieco eksperymentalny skład. Wtedy Serbowie zaczęli sobie radzić, ale było już za późno. Dziwi mnie, że serbski szkoleniowiec w tym spotkaniu dał szansę bardzo dobrze spisującemu się Aleksandarowi Atanasijeviciowi dopiero wtedy, gdy stracili już szansę na półfinał. A przecież Aleks w poprzednim spotkaniu radził sobie o dużo lepiej od Drazena Luburicia, który wyszedł w podstawowym składzie. Ba, nawet na krótkiej zmianie pod koniec pierwszej partii zdobył tyle samo „oczek”, co jego kolega przez cały set. Atakujący Perugii na stałe pojawił się na boisku dopiero po tym, jak losy awansu były już przesądzone. Nie wiem, czy z nim Serbowie pokonaliby Francuzów, ale na pewno poradziliby sobie lepiej mając na parkiecie lidera, do którego można pewnie posyłać piłki.

Brazylia znów srebrna

Turniej finałowy rozgrywany u siebie, stadion wypełniony kibicami w kanarkowych barwach, powrót wielkiego Bernardo Rezende – to wszystko nie pomogło Brazylijczykom w osiągnięciu sukcesu. Śmiałe plany i ambicje, jakie przed Final Six mieli fani i siatkarze z Kraju Kawy spełzły na niczym. Znowu. To były szóste finały, które organizowała Brazylia i po raz piąty nie udało jej się w nich triumfować. Jedyne zwycięstwo w Lidze Światowej na własnym podwórku Canarinhos odnieśli w 1993 roku. Trochę czasu już minęło…Poza tym, był to piąty z rzędu mecz o złoto „światówki” z udziałem Brazylijczyków, który przegrali. Jakby tak się przyjrzeć, to srebrem musieli się zadowolić także podczas ostatnich, pamiętnych dla nas mistrzostw świata, a jeszcze wcześniej podczas igrzysk w Londynie. Idealnie nadaje się tu do zacytowania kultowy tekst Adasia Miauczyńskiego, bohatera filmu „Nic Śmiesznego”: „Znowu drugi. Całe życie ciągle drugi. Nawet jak gdzieś pierwszy byłem, czułem się jak drugi.” I ten ostatni przypadek również w miarę pasuje, bo teoretycznie można go podpiąć pod zeszłoroczne Igrzyska Olimpijskie, w których Canarinhos triumfowali. Ta wygrana była jednak dla nich tak wielka, że na pewno jak drudzy się nie czuli. Na Ligę Światową przełożyć się tego już nie udało. Pomimo tego, Brazylijczycy nadal są bardzo silną drużyną. Cały czas utrzymują się w ścisłej czołówce, mają klasowych graczy i możemy być pewni, że nie ustaną w pogoni za dziesiątym w historii zwycięstwem w „światówce”. Kto wie, może w kolejnej edycji w końcu się uda?

Bezkonkurencyjni 

A teraz wisienka, a może – jak to ostatnio popularne – truskawka na torcie, czyli Francuzi. Ta drużyna jest naprawdę niesamowita. W całej tegorocznej edycji Ligi Światowej przegrali tylko jedno, właściwie nic nieznaczące spotkanie z Włochami, na które wyszli w dość rezerwowym składzie. Poza tym incydentem Trójkolorowi nie znaleźli swojego pogromcy, więc z czternastu meczów wygrali trzynaście. Niezły wynik, nieprawdaż? Zresztą, popatrzmy, jak to wszystko się u nich prezentuje – fantastycznie rozgrywa Benjamin Toniutti, niewiarygodne piłki broni Jenia Grebennikov, w nieszablonowych akcjach szaleje Earvin Ngapeth… I tak można o Les Bleus pisać i pisać. Klasa.

Przed rozpoczęciem sezonu pojawiały się jednak wątpliwości, czy drużyna Laurenta Tillie poradzi sobie bez swojego atakującego, Antonina Rouziera, który zakończył reprezentacyjną karierę. Tymczasem jego brak, można powiedzieć, przeszedł niezauważony. Fenomenalnie zastąpił go młody Stephen Boyer, który jak dla mnie bez dwóch zdań jest odkryciem tegorocznej „światówki”. 21-latek został najlepiej punktującym siatkarzem nie tylko Final Six, ale całej I dywizji Ligi Światowej. To się nazywa debiut! Do podstawowego składu przebojem wdarł się też 19-letni Barthélémy Chinenyeze, który wygryzł Nicolasa Le Goffa. Młodziutki środkowy Spacer’s Touluse także rozegrał bardzo dobry turniej. Może w niektórych momentach widać było u niego brak doświadczenia, ale jest to materiał na świetnego gracza. Francuzi posiadają też to, o czym kiedyś już pisałem – team spirit. Tworzą kolektyw, widać u nich fantastyczną atmosferę, która bardzo pomaga w osiąganiu najlepszych wyników. W połączeniu z klasą, jaką prezentują gracze Team Yavbou, otrzymujemy świetną grę i sukcesy, których autorami są Trójkolorowi. Za kolejny cel francuska maszyna obierze sobie polskie mistrzostwa Europy. Czy w czempionacie Starego Kontynentu też nie pozostawi rywalom żadnych złudzeń?

oprac. własne, fot: FIVB